sobota, 9 lutego 2013

O szukaniu pracy i o biznesie farmaceutycznym z perspektywy doktoranta

Trudne jest życie studenta i absolwenta z szukaniem pracy. Młodzi i zdolni ludzie chcieliby się rozwijać i pracować naukowo, ale trudno im znależć etat na uczelni czy instytucji naukowej. Pewnym rozwiązaniem są studia doktorancie, ale nie zawsze jest stypendium, a jak jest, to nie zawsze wystarcza. Szukanie pracy to chleb powszedni młodego, wykształconego człowieka. Podzielcie się waszymi doświadczeniami w szukaniu pracy jako absolwenci Wydziału Biologii i Biotechnologii UWM. NIżej tekst z bloga Bartosza Nitkiweicza ( O biznesie farmaceutycznym)
*   *   *
I mi zdarzyło się pracować przez prawie 1,5 roku jako przedstawiciel (reprezentant) medyczny, w „środowisku” pkreślany jako „rep”. No ale po kolei. W trakcie 5 roku studiów doktorskich, po skończeniu części doświadczalnej pracy oraz po skończeniu się stypendium doktorskiego (niebagatelnej kwoty 1044 zł/mc, po nocach mi się ta suma śniła), postanowiłem poszukać jakiejś pracy. A że z wykształcenia jestem (byłem w owym czasie) magistrem nauk biologicznych, naturalnym obok zawodu nauczyciela stał się wybór pracy jako rep (będę pisał w skrócie). Ile to się człowiek nasłuchał, jakie to fantastyczne pieniądze można zarobić będąc repem, jaka to cudowna praca itp.

Zacząłem wiec wysyłać swoje cudowne CV. Początkowo umieszczałem w nim informację, że kończę studia doktorskie z biologii, lecz po pewnym czasie, a ściślej, po braku odzewu, postanowiłem tę informację zataić. No i nagle zaczęły się odzywać różne firmy farmaceutyczne. Byłem nawet na kilku rozmowach kwalifikacyjnych, bez przygotowania, nie wiedząc co mam mówić, żeby się spodobało. Jak łatwo się domyślić - nie spodobało się. Zrażony niepowodzeniami postanowiłem zgłębić bardziej charakter pracy repa. Pierwszy wynik z Google i przekierowanie do WIKI – Etapy wizyty akwizytora (śmieszne, ale prawdziwe, bo przedstawiciel medyczny to nic innego jak akwizytor). Zadziałało już na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Dostałem się do drugiego etapu kwalifikacji w firmie G. Pojechałem więc do pewnego miasta na P pod Warszawą na drugi, a jak później się okazało również na trzeci etap kwalifikacji. W siedzibie firmy G czekał na mnie dyrektor sprzedaży (mgr chemii jak się później dowiedziałem), pan M. No i zaczęła się rozmowa, tak naprawdę decydujący etap. Jako osoba z poza branży farmaceutycznej zostałem nieco bardziej ulgowo potraktowany. Miałem zaprezentować pewien lek Panu M, który wcielił się na krótką chwilę w lekarza. Następnie zostałem zapytany o znajomość portfolia leków firmy G. Tu chyba zrobiłem największe wrażenie na moim rozmówcy bo leki te były stosowane na jeden z układów fizjologii człowieka (zresztą jak każde inne leki). Moja wiedza merytoryczna pozwoliła mi na dostanie pierwszej wymarzonej pracy jako Reprezentant Medyczny firmy G (kwiecień A.D. 2010). Pensja może nie była jakaś powalająca, ale samochód, komóra i lapek przesądziły sprawę.

Praca zaczęła się od szkolenia merytorycznego, jako że firma G to firma oryginalna i na to był kładziony duży nacisk. Szkolenie trwało przez prawie 3 tygodnie. Oprócz mnie na owym szkoleniu było chyba 7 osób z różnych regionów Polski. Czas mijał szybko i wesoło, choć w międzyczasie przytrafił się 10 kwietnia.

Nadszedł czas na pracę w terenie. I tutaj pojawiły się pierwsze schody, a mianowicie kolejki do lekarzy. Według prawa (jakie by ono nie było) rep nie ma prawa odwiedzać lekarza w gabinecie w godzinach pracy. Pytanie tylko, który lekarz ma czas po godzinach pracy na pogaduchy z przedstawicielem. No wiec co, trzeba udawać, że się jest pacjentem albo że się przyszło po receptę itd. Niestety większość prawdziwych pacjentów rozpoznaje repów na kilometr i wtedy zaczyna się jazda. „A Pan to na którą?” – bo taka jedna czy druga ma wizytę na 14., ale przychodzi do przychodni o 8. żeby popilnować kolejki, pogadać z innymi, albo zwyczajnie wyjść z domu z nudów. Właśnie tacy pacjenci to zmora wszystkich repów. Nie ma co się wdawać z nimi w kłótnię, bo przecież zaraz trzeba iść do gabinetu obok, a jeszcze nie daj Boże ktoś wyczai, że jesteś przedstawicielem, wtedy jesteś spalony. No ale dobra, udało się wejść do lekarza. Wchodzisz przedstawiasz się i pytasz czy możesz zamienić dwa słowa. Najgorszy jest każdy pierwszy raz u danego lekarza, człowiek ani cię zna, ani lubi, czeka co masz mu do powiedzenia.

Pamiętam swoje pierwsze wejście, to był koszmar. Nie dość, że się nasiedziałem pod gabinetem to jeszcze potem trochę stresu przed lekarzem. Początki zawsze bywają trudne, zwłaszcza jak się jest „świeżakiem”. Na szczęście miałem okazję promować dobre, znane, oryginalne leki, więc lekarze wydawali się mili, znali doskonale te leki. Z czasem było oczywiście lepiej, nauczyłem się jak gospodarować czasem i jak postępować z pacjentami.

I tak sobie pracowałem w firmie G przez prawie rok czasu. W międzyczasie zmienił mi się kierownik regionalny oraz teren. Do momentu zmiany miałem dość zadowalające wyniki, które pozwalały otrzymać premie za realizację planów. Po zmianie terenu i kierownika sytuacja się zmieniła. Z DM (District Manager) nie miałem już tak dobrego kontaktu jak z poprzednim i teren wydawał się znacząco słabszy. Nagle pojawiła się szansa na zmianę firmy G na firmę S. W prawdzie inna działka, dotycząca innego układu z fizjologicznego, ale robota taka sama – akwizycja (nazywajmy rzeczy po imieniu). Zdecydowałem się zmienić G na S (lepsza kasa itp.). Odejście z G nie obyło się bez problemów. Ten sam dyrektor sprzedaży, który mnie zatrudniał, postanowił się zemścić za to, że ja podobno puściłem informację po firmie, że odchodzę do S na dużo lepszych warunkach. Jako jeden z punktów rozwiązania umowy za porozumieniem stron było zwrócenie pewnej kwoty za tzw. szkolenie wstępne. Niestety umowa z firmą G była skonstruowana tak a nie inaczej no i musiałem zwrócić ową sumę. Dopiero po pewnym namyśle stwierdziłem, że umowa ta została skonstruowana bezprawnie, a szkolenia jako takiego nie było, chociaż tak zostało to nazwane, a było to po prostu przygotowanie pracownika do wykonywania obowiązków służbowych, co leży w gestii pracodawcy i jest bezpłatne.

No dobra, zmieniłem pracę, zacząłem pracować w firmie S. Praca ta różniła się od poprzedniej właściwie i aż lekami. Firma S to firma generyczna (odtwórcza), nie produkuje (sprzedaje) leków (substancji) oryginalnych. A więc praca polega głównie na kontaktach z aptekami, ale o tym w podsumowaniu. S to duża korporacja, rządząca się swoimi prawami, co nie do końca ułatwia pracę, w szczególności osobom świeżo zatrudnionym. Nie wiadomo do kogo się zwrócić z jakimś problemem. A poza tym nowy DM, hm jakoś tak się dziwnie ułożyło, że ten był najgorszy. Jednym słowem stałem na równi pochyłej, co szef to gorszy kontakt i współpraca. Pracowałem, pracowałem, aż przyszedł 19.08.2011, kiedy to zostałem zwolniony z firmy S, podobno za złe (słabe) wyniki. I tak skończyła się moja przygoda z biznesem farmaceutycznym.

A teraz podsumowanie….Większość lekarzy nie wypisze leku, nie mając jakiś korzyści od firm farmaceutycznych. Są to korzyści legalne (sponsoring konferencji, mały gadżet do 100 zł i to tyle) lub mniej legalne (nad tym nie będę się rozwodził). Dla kogoś kto nigdy nie pracował w tej branży, lekarz to człowiek który stawia sobie dobro pacjenta na pierwszym miejscu i leczy go najlepszymi dostępnymi lekami, przy okazji robiąc to zupełnie bezinteresownie. No cóż, prawda jest zgoła inna. Po 1,5 rocznym doświadczeniu wiem, że to firmy farmaceutyczne leczą pacjentów, a nie lekarze. Skoro lekarz X miał konferencję sponsorowaną przez firmę Y, to ta firma wymaga pisania przez lekarza konkretnego leku i nie oszukujmy się, że jest inaczej. Nie koniecznie musi to być lek najlepszy. Kolejna sprawa to apteki. Niestety NFZ musi liczyć się z każdym groszem, pacjenci zresztą też i dlatego dopuszcza się do zarejestrowania 24 odpowiednik na rynku. I tu ciekawostka (której nie jestem w 100% pewny), każdy kolejny lek odtwórczy (generyczny) może się różnić od ostatniego zarejestrowanego leku o +- 20%. Tak więc skoro mamy 24 odpowiedniki, to ostatni może się różnić od leku oryginalnego o 480% procent. Tak jak wspomniałem dla NFZ i pacjenta liczy się cena, dlatego w aptekach powszechnie jest stosowana wymiana leków na tańszy „odpowiednik”. Ile razy zdarzyło się każdemu z nas usłyszeć takie zdanie w aptece: „A nie chce Pan/Pani czegoś tańszego, to to samo tylko tańsze”. No kto o zdrowych zmysłach powie, że nie chce, ślepo wierząc farmaceucie. Po co płacić 80 zł za lek X skoro możemy mieć lek Y (podobno taki sam) za 1 gr. Głupota do kwadratu, bo taka promocja zwykle trwa tydzień góra dwa, a po tym wracamy do normalnej ceny czyli np. 60 zł. Niestety to jest dozwolone, a wręczy wymagane, żeby zaproponować tańszy odpowiednik. Pytanie, kto na tym zarabia? Na pewno nie jest to bezinteresowne działanie. A jakim prawem farmaceuta ma podejmować decyzję terapeutyczną, od tego jest lekarz. Dlaczego nikt nie sprawdza kontaktów firm farmaceutycznych z aptekami/sieciami aptek. Dlaczego apteki wydają te leki, które zalegają im na półkach, kto na to pozwala? Dlaczego nie może być tak, że każdy lek (substancja czynna) w każdej aptece kosztuje tyle samo?

Z własnych doświadczeń wiem skąd biorą się kolejki u lekarzy czy lekarzy specjalistów. W większości, pacjenci przychodzą do lekarza bezpodstawnie, tak na wszelki wypadek. A gdyby tak wprowadzić małą odpłatność za każdą wizytę, powiedzmy 5 zł. Dam sobie rękę uciąć, że kolejki zmniejszyły by się znacząco. To tyle moich wypocin/wspomnień/podsumowania dotyczącego pracy jako przedstawiciel medyczny.

Na koniec napiszę tylko, że było parę plusów tej pracy:
1 – kontakt z naprawdę fajnymi ludźmi
2 – kontakty, znajomość z lekarzami, która może okazać się przydatna.

Na szczęście od 1 października wracam na uczelnię. That’s all folks.

Bartosz Nitkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz